Podobno jesteśmy jabłkowym potentatem. No i co w związku z tym?
Dziś będzie w miarę krótko, bo zwięzłe, choć treściwe jest moje zdenerwowanie na fakt, że jeżeli chcę w tym kraju napić się dobrego, naturalnego polskiego cydru, to muszę po znajomości starać się o wstęp na jakąś degustację albo szukać dobrego wine baru czy pubu, gdzie z każdym haustem Kwaśnego Jabłka czy Smykana jestem zmuszona przełykać gorycz niedogodności związanych z marżą, jaką narzuca mi miejsce. Gdzie obecność jednego-dwóch porządnych, ekologicznych polskich cydrów to najlepsza sytuacja, jaka może mnie spotkać.
Do napisania tego tekstu zainspirowały mnie ostatnie spotkania z fantastycznymi cydrami Kwaśne Jabłko, a także wspomnienia poprzednich miesięcy, kiedy w różnych sytuacjach, mniej lub bardziej niespodzianie, natknęłam się na bardzo ciekawe rzemieślnicze cydry. Wspomniałam już dwa, dorzuciłabym jeszcze Chyliczki albo Ignaców. Wszystkie produkują bardzo niewielkie ilości butelek w sposób możliwie jak najbardziej ekologiczny. Stąd też ich trudna dostępność. Każdy inny, wszystkie pyszne. Jednak niewielka produkcja to tylko pozorna bariera, która oddziela nas od możliwości cieszenia się tymi świetnymi lokalnymi napojami na szerszą skalę. Cydry są przecież doskonałą alternatywą dla orzeźwiającego szprycera czy piwa i powstają z owoców, których pełno jest w naszym kraju. Dlaczego dobrych, ciekawych, ekologicznych cydrów wciąż jest u nas tak mało?Cydrowników, w odróżnieniu od jabłonek, wciąż jest w Polsce jak na lekarstwo.

Problem nie tkwi w małej produkcji. Po prostu cydrowników, w odróżnieniu od jabłonek, wciąż jest w Polsce jak na lekarstwo. Problem też tkwi w propagandzie wielkich koncernów piwnych, sączonej podprogowo (albo zupełnie wprost) w umysły kolejnego pokolenia, na przykład poprzez sponsoring imprez masowych lub drużyn sportowych. Ze wsparciem państwa. Czy tak, swoją drogą, ma wyglądać wdrażanie w życie ustawy o wychowaniu w trzeźwości? Która to ustawa, tak swoją drogą, jest moim zdaniem paradoksalnie największą krzywdą w żmudnej i wieloletniej pracy nad naszym odpowiedzialnym piciem. Tymczasem naród wciąż lubuje się w chemicznych płynach piwnych i cydropodobnych – o tych drugich za chwilę.
(O systemowych kłodach rzucanych polskim winiarzom i cydrownikom przez nasze państwo nie wspominając. Można się nad nimi rozwodzić godzinami, ale miało być w miarę krótko, więc resztę doczytacie sobie na przykład u Radka na blogu Paragraf w kieliszku.)
Co mamy teraz? Sommersby, w najlepszym przypadku CiderInn oraz chemiczne, przemysłowe, przesłodzone polskie twory, które trudno przechodzą przez gardło.
W Warszawie pojawiło się ostatnio Lobo Bistro, którego wiele mówiąca nazwa i posty na Facebooku obiecują potrawy oparte o dobre, lokalne produkty. Wszystko to mogę popić wyborem dobrych, polskich cydrów. Fajnie, na pewno sprawdzę, ale mi chodzi o coś więcej. Nie potrzebuje kolejnych restauracji oscylujących wokół segmentu fine dining, gdzie produkt od małego, ekologicznego dostawcy zyskuje rangę towaru luksusowego. To zupełnie nie tędy droga. Ja czekam na dobre, ciekawe, ekologiczne cydry na półce w swoim osiedlowym sklepie, w rozsądnych cenach. Dokładnie tak, jak to jest już z innymi rodzajami żywności ekolgicznej. Co mamy teraz? Sommersby, w najlepszym przypadku CiderInn oraz chemiczne, przemysłowe, przesłodzone polskie twory, które trudno przechodzą przez gardło.

W krajach Europy Zachodniej istnieją całkiem spore supermarkety z lokalnymi, naturalnymi produktami. Mam nadzieje, że i u nas będzie to tylko kwestią czasu. I niech cydry z okolic Krakowa, Warszawy czy Białegostoku będzie można znaleźć w małopolskich, mazowieckich oraz podlaskich sklepach i sklepikach na wzór lokalnych owoców, warzyw czy nabiału, i nigdzie więcej. Tak samo w każdym innym polskim regionie. I niechże będzie lokalnie, ale niech będzie wszędzie. Jabłonek przecież w tym kraju nigdzie nie brakuje.
Świetnie napisane. Chciałbym wyrazić uznanie za Twój trud. Mam nadzieję, że będzie więcej takich wpisów :) Po prostu super. Będę częściej zaglądał.
PolubieniePolubienie